Aragac to wygasły wulkan, będący jednocześnie najwyższą górą w Armenii. Wysokość szczytu wynosi 4095 m. n.p.m. Najwyższego, bo tak naprawdę góra ma aż cztery wierzchołki. Okoliczne tereny to ciekawe formacje skalne, różnoraka roślinność i przede wszystkim niezapomniane widoki. Nie da się ukryć, że wejście na Aragac było jednym z ważniejszych punktów naszej armeńskiej wyprawy. Jednak nie wszystko poszło tak jak powinno…
Decyzja
Początkowo dość sceptycznie podeszliśmy do pomysłu zdobycia Aragacu. Powód był w zasadzie jeden – my nie chodzimy po górach! Jeśli już zdobywamy jakiś szczyt, to przeważnie na motocyklu 😉 Jednak im bliżej wyjazdu, tym bardziej wiedzieliśmy, że musimy chociaż spróbować. Pierwotny plan zakładał wejście podczas pierwszych dni wyprawy. Byliśmy wtedy jeszcze pełni sił, nie zmęczeni podróżą. Niestety, pogoda nie sprzyjała naszym zamiarom i zdecydowaliśmy, że podejdziemy do tematu w drodze powrotnej. Dodatkowym argumentem był fakt, iż u podnóża bylibyśmy zbyt szybko. A tam zimno i pusto… Co tu robić przez cały dzień. Okrążyliśmy więc górę prawie dookoła i pojechaliśmy dalej, w kierunku Erywania.
Druga okazja na zdobycie góry nadarzyła się niespełna 2 tygodnie później. W okolice Aragacu wyruszyliśmy spod jeziora Sevan. Im bliżej byliśmy, tym bardziej czuliśmy zmieniający się klimat. Temperatura z blisko 35 stopni, na wysokości 3000 metrów spadła pod wieczór do około 10. Na szczęście akurat na to byliśmy przygotowani – szybko przebraliśmy się w ubrania termoaktywne, śpiwory też dały radę.
Obóz rozbiliśmy nieopodal jeziorka Kari (Kiri). Nie byliśmy tam sami. Oprócz nas było kilka innych namiotów różnych zagranicznych ekspedycji. Spotkaliśmy też polską ekipę! Jeśli zdecydujecie się kiedyś na nocleg tam, to pamiętajcie, że raczej nie będziecie mieli możliwości się wykąpać. Nieco nad naszym obozem mieściła się restauracja, więc jeśli nie macie żadnych zapasów żywnościowych, to możecie skorzystać. Niestety, tanio nie jest. Co ciekawe, tuż obok znajduje się Instytut Promieniowania Kosmicznego. Nie do końca wiemy czym zajmują się ludzie pracujący tam, ale wzdłuż obiektu wiszą tablice ze znakiem radioaktywności.
Atak na szczyt
Żeby wyjście na Aragac miało sens, trzeba wyruszyć około 5-tej rano. Samo wstawanie nie było najgorsze, o wiele trudniejsze było wyjście z ciepłego śpiwora 😉
To czy pójdziemy, do końca stało pod znakiem zapytania. Dlatego? Gdy wieczorem spotkałam się z Danielem przy naszym obozowisku, ten przyznał: „Upadłem na motocyklu. Nie mogę chodzić.” (podróżowaliśmy osobno, Daniel na motocyklu, ja w busie). I rzeczywiście, gdy zobaczyłam jak się porusza, dziwiłam się, że w ogóle był w stanie cały dzień jechać w offie. Co śmieszne, nie przewrócił się na jakiejś trudnej trasie. Wszystko wydarzyło się z samego rana, gdy był jeszcze wypoczęty. Cóż, czasem tak jest, że trochę się zagapisz, zamyślisz, i ani się nie obejrzysz, a już leżysz na ziemi. Nie ukrywam, że sama też po kilkunastu dniach podróży byłam mocno zmęczona. Do tego dochodziła jeszcze moja alergia z niepozwalającym o sobie zapomnieć katarem.
Wchodziliśmy na południowy, najniższy szczyt Aragacu. Jeśli chodzi o wysokość, to mieliśmy do pokonania około 1000 metrów wzwyż. Podejście było łagodne, więc tym samym także dłuższe. Na początku szło nam całkiem nieźle, trzymaliśmy równe tempo. Jednak z czasem nasza słaba kondycja dawała o sobie znać, zaczynało brakować tlenu. Szliśmy coraz wolniej, robiliśmy coraz więcej krótkich przerw. Noga Daniela, mimo zażycia kilku tabletek, bolała coraz bardziej. Na dodatek droga w pewnym momencie przekształciła się w kamienistą. Tu już ta opuchnięta kostka zupełnie nie pasowała.
Po wielu minutach wewnętrznej walki z samymi sobą, podjęliśmy decyzję o wycofaniu się. W końcu podróżowanie ma być przyjemnością, a nie mordęgą. Ponadto pozostawała jeszcze droga powrotna, którą też jakoś trzeba przebyć… Usiedliśmy na jednym głazie, zjedliśmy przygotowane rano parówki. Nagle dostrzegliśmy, że słońce jest już wysoko na niebie i zrobiło się ciepło. To wszystko sprawiło, że zaczęliśmy bardziej rozglądać się dookoła i dostrzegać to, co nas otaczało. A było naprawdę wspaniale. W dole widzieliśmy pięknie niebieskie jezioro, nieco wyżej niezliczoną zieleń, a wśród brązowych skał wokół nas, wyrastające kwiaty w kolorze żółtym. Z kolei nad nami był już śnieg. Ale wiecie co było najważniejsze? To że byliśmy tam razem.
To wszystko sprawiło, że przeszliśmy jeszcze ładnych kilkadziesiąt metrów wzwyż. Nie, nie łudźcie się, na szczyt nie dotarliśmy. Jednak zabrakło nam naprawdę niewiele. Celu nie osiągnęliśmy, ale nie to okazało się najważniejsze. Cieszymy się, że mimo wszystko podjęliśmy wyzwanie.
Co w okolicy?
Na zboczach Aragacu, na wysokości 2300 m. n.p.m., znajduje się twierdza Amberd. Tuż obok niej wybudowano również kościół. Budowle powstały w średniowieczu i wspólnie tworzą kompleks obronny. Niestety, wstęp jest płatny, co jest dość niespotykane w Armenii. Tak naprawdę nie wiemy czy jest „oficjalna” opłata, bo kasy żadnej nie ma – wejścia pilnują miejscowi i to oni dysponują biletami.
Okoliczne tereny szczególnie przypodobali sobie Jazydzi. Są to koczownicy, z pochodzenia Kurdowie, którzy żyją w namiotach lub bardzo skromnych chatach. Trudnią się z reguły hodowlą bydła lub pszczelarstwem. Są gościnni dla turystów, można u nich kupić ser czy miód. Ciekawe jest to, że zamiast pieniędzy (z którymi i tak za bardzo nie mają co zrobić) wolą w zamian otrzymać inny towar.
Ostatnio popularnym wśród zwiedzających miejscem są obrzeża miejscowości Ohawan, gdzie ustawiono… litery ormiańskiego alfabetu. Wśród tej przyrody wokół, wyglądają dość nietypowo, niektórzy mogą nawet powiedzieć, że tandetnie. Jednak nie zmienia to faktu, że w tle zdjęć robionych przy alfabecie widnieje Aragac.
***
3 miesiące później – Daniel dalej narzeka na bolącą nogę, ale jest już coraz lepiej. Przygotowujemy się do kolejnej wyprawy i ćwiczymy kondycję. To że nie weszliśmy na szczyt, sprawiło, że jesteśmy jeszcze silniejsi niż wcześniej. Znaleźliśmy swoje słabości i staramy się je pokonywać 🙂