Gdy wybieraliśmy się do Mjanmy rozważaliśmy różne opcje trasy. Pojawiały się miejsca, które koniecznie musimy odwiedzić, były też propozycje, co do których mieliśmy większe wątpliwości. Wśród nich było właśnie odwiedzenie Kalaw. Na szczęście ostatecznie zdecydowaliśmy się tam pojechać i przekonaliśmy się, ileż stracilibyśmy, gdybyśmy nie wyruszyli na trekking wokół Kalaw. To jedna z fajniejszych przygód jaka spotkała nas w Birmie.
O tym co można zobaczyć podczas trekkingu, jakie odległości są do pokonania i czy jest ciężko chodzić po tym terenie – dowiecie się z tego wpisu.
Takie sobie Kalaw
Kalaw jest zdecydowanie przeciętną miejscowością. Leży w regionie Szan, w zasadzie w centralnej części Mjanmy. Jego położenie wśród gór oraz blisko słynnego jeziora Inle pozwoliło mieszkańcom Kalaw wypromować swoje miasto.
Oprócz kilku świątyń i lokalnego bazaru, w Kalaw znajdziecie głównie hotele, agencje turystyczne i domy lokalsów. Jest też kilka knajpek, wśród nich najbardziej chyba rozsławiona nepalska „Everest Nepali Food Center”. Z jednej strony nie ma żadnych atrakcji, ale z drugiej dzięki temu zobaczycie jak wygląda życie w „normalnym” mieście.
Ze znalezieniem hotelu czy przewodnika nie ma większego problemu. Większość hoteli ma podobne ceny. My nocujemy w Golden Lily Guest House. Pensjonat ma ładny drewniany taras, z którego rozpościera się widok na miasto. Pokoje też całkiem ok. Niestety, w łazience nie ma światła, woda (nawet zimna) leci kiedy i jak chce. Mimo wywieszonej kartki informującej o Wi-Fi, o Internecie można zapomnieć. O ile to ostatnie jest nam zupełnie obojętne, o tyle śniadanie przed wyjściem na trekking jest istotne. I tu również porażka. To jest ten jedyny moment w Mjanmie, gdzie decydujemy się użyć własnych sztućców. Dlatego może sprawdźcie inne opcje.
Agencji organizujących trekking jest sporo. Która jest najlepsza? Tego Wam niestety nie podpowiemy, bo nie mamy porównania. Praktycznie każde z biur proponuje kilka opcji wycieczek. Należy przede wszystkim zwrócić uwagę na stopień trudności (ilość kilometrów do pokonania, rodzaj terenu) oraz czas wędrówki. Możliwe są więc trasy jedno-, dwu-, a nawet 3-dniowe. Te krótsze prowadzą z reguły wokół Kalaw, dłuższe – aż nad jezioro Inle. Nas interesowało także to, co ciekawego zobaczymy po drodze, gdzie będziemy nocować i ile osób będzie w grupie. Dość ważna była cena – wiadomo oszczędności… ale unikaliśmy też tych podejrzliwie tanich ofert.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na trekking wokół Kalaw z firmą Green Discovery. Wybraliśmy trasę 2-dniową, w noclegiem u miejscowych, z wyżywieniem, w grupie 3-osobowej. Koszt na osobę to 36 dolarów. Naszym zdaniem był to najlepszy wybór, jaki mogliśmy dokonać.
Dzień pierwszy
Trekking rozpoczyna się rano, około godziny 9, gdy słońce jeszcze nie świeci zbyt mocno. Kalaw jest otoczone górami, więc trzeba liczyć się z tym, że będzie trochę podejść.
Przez pierwszych kilka godzin idzie się bardzo przyjemnie. Nie ma jeszcze wielkiego upału, chodzimy sporo po lesie deszczowym. Las jest co prawda mocno wysuszony, sporo liści opadło na ziemię, ale i tak ma swój urok.
Nasz przewodnik Ko Nyein mówi biegle po angielsku, w trakcie trasy opowiada nam o życiu mieszkańców Mjanmy. Jest przesympatyczny i do tego ma ogromną wiedzę. I co najważniejsze – tempo dostosowuje do nas!
Możemy podpatrzyć jak wygląda życie mieszkańców wiosek z okolicy Kalaw. Większość tych osób trudni się rolnictwem. Pierwszym przystankiem jest zbiornik wodny. Dalej na trasie spotykamy stada bawołów (na szczęście z daleka, bo potrafią być niebezpieczne), widzimy ślady węża, mijamy egzotyczne dla nas-Europejczyków drzewa i owoce. Trafiamy też do wioski Palaung (Hin Khar Kone), gdzie mieszkańcy zajmują się uprawą herbaty oraz imbiru. Na specjalnych płachtach całymi dniami suszą się ich plony.
Obiad jemy w nepalskiej knajpce zorganizowanej na plantacji mandarynek. Jest to miejsce gdzie dociera większość wycieczek, bo chyba nie ma innego lokalu w okolicy 😉 Dlatego im wcześniej tam dojdziecie tym lepiej, później może być problem z miejscami siedzącymi. Widoki stąd są niesamowite, a jedzenie też całkiem smaczne. Na tyle, że braliśmy dokładkę.
Dnia pierwszego idziemy łącznie ok. 23 kilometrów.
Niezapomniana kolacja
Nocujemy w domu na palach u miejscowych, w maleńkiej wiosce, której nawet nie ma na mapie. Do swojej dyspozycji mamy całą izbę. Jedną z dwóch w tym domu. Oprócz naszych posłań na ziemi (ale jakich wygodnych!) znajdują się tam zapasy żywności oraz… ołtarzyk. Toaleta jest na zewnątrz, prysznica brak. Mimo to bardzo nam się podoba.
Specjalnie dla nas przewodnik gotuje uroczystą kolację. Ja idę na spacer, tymczasem Daniel towarzyszy mu w gotowaniu. Później i ja przyłączam się do przygotowań, pomagając w drobnych czynnościach. Ostatecznie wszystko trwa aż 4 godziny! Jesteśmy w niemałym szoku. Ale trzeba przyznać, że jedzenie jest wybitne. Jemy kurczaka z ryżem i mnóstwem dodatków. Jest też zupa z dodatkiem imbiru, którego szczerze nie znoszę, ale… jest tak pyszna, że zjadam wszystko i tylko stół pełen innego jedzenia powstrzymuje mnie przed wzięciem dokładki.
Dzień drugi
Rano budzimy się w doskonałych humorach. Nie przeszkadza nam nawet dość wczesna pobudka – właścicielka domu, w którym nocujemy przychodzi z jedzeniem i napojami pod ołtarzyk Buddy.
Wyruszamy prędko i idziemy spory odcinek wzdłuż torów, aż trafiamy na stację kolejową. W międzyczasie wypytujemy o pociągi i dowiadujemy się, że jest to najmniej polecany środek transportu w Birmie. Do pokonania mamy podobną odległość jak dnia pierwszego, ale idzie się trudniej. Po pierwsze wychodzi zmęczenie dnia wczorajszego, po drugie – poruszamy się po bardziej odsłoniętych terenach, prawie cały czas w słońcu.
Mijamy kilka wiosek, wyschnięte pola ryżowe, podziwiamy widoki. I tak cały dzień. Mamy też okazję odwiedzić jaskinię przekształconą na świątynię Myin Ma Hti. Miejsce jest niesamowite, umieszczono tam dziesiątki różnorakich posągów buddy. Zachwycają też formy skalne, nam przypominające trochę te z polskiej Jaskini Niedźwiedziej. Wielka szkoda, że twórcy świątyni musieli zniszczyć część szaty naciekowej, po to aby wstawić tam ołtarze. Zwiedzanie trwa dość długo, głównie dlatego, że jaskinię odwiedza sporo ludzi i czasem tworzą się korki. Chodzi się oczywiście na boso. Miłą odmianą jest przyjemny chłodek panujący pod ziemią (to oczywiste, choć w tym upale nabiera to dodatkowego znaczenia).
Po kolejnych kilku kilometrach wracamy już do Kalaw, gdzie czekają na nas nasze duże bagaże.
Czy warto?
Jeśli ktoś nas kiedykolwiek zapyta czy warto wybrać się na trekking wokół Kalaw, zdecydowanie odpowiemy, że warto. Wrażenia z tych dwóch dni na pewno pozostaną z nami na długo. Czasem nie było łatwo, bo doskwierał upał, a niektóre podejścia były mocno wyczerpujące. Ale daliśmy radę, mimo że nie chodzimy wiele po takich terenach.
Być może wpływ na naszą pozytywną ocenę ma też agencja, którą wybraliśmy oraz przewodnik. Tereny są ciekawe, ale gdyby nie on, nasza mała wyprawa mogłaby wyglądać inaczej. To były bardzo fajne dwa dni!