Lwów. Niezwykłe miasto. Przynajmniej raz w życiu trzeba tam być. Najlepiej więcej. Jedziemy sobie na początku długiego weekendu, trochę nieświadomi wszystkiego, na granicę polsko-ukraińską. Wiemy, że będziemy czekać… Ot, postoimy na granicy jakieś 2 godzinki, da się żyć. Wybieramy przejście w Korczowej, bo najbardziej po drodze. Naszym oczom ukazuje się jedna długa kolejka. Mimo to jesteśmy jeszcze pełni optymizmu, bo „na pewno szybko pójdzie”. Optymizm nieco tracimy, gdy przez pierwsze pół godziny nie posuwamy się do przodu nawet o centymetr. Po bokach są wolne pasy, po których przejeżdżają jakieś „wybrane” auta, ale cała reszta raczej wraca się z powrotem na koniec kolejki.
W trakcie czekania zawiązują się pierwsze znajomości – począwszy od pytań o cel podróży, a kończąc na rozmowach o celach życiowych. Zaczynają się też piesze pielgrzymki. Panowie, żeby „obadać sytuację”; panie, w poszukiwaniu toalety (której na horyzoncie nie widać). Wraz z pierwszym uczuciem głodu w naszych głowach kołacze pomysł na interes życia. A może by tak tu postawić food trucka z gorącym psem, albo innym burgerem? I koniecznie piwo do tego, bo nie od dziś wiadomo, że zarówno naród polski, jak i ukraiński za kołnierz nie wylewa. A jak się taki jeden z drugim napije, to i tak zdąży wytrzeźwieć zanim dojedzie do końca kolejki.
Upał też nam nie sprzyja. Normalnie każdy by się cieszył, ale nie w tym położeniu. W duchu cieszę się, że wybraliśmy tym razem do jazdy samochód, a nie motocykl, bo mój moto-strój nie bardzo współgra z taką pogodą. Tym bardziej, że motocykliści nie mogą podjechać na początek kolejki. Tak samo jak wszyscy są wycofywani na koniec, nie ma zmiłuj.
Gdy dostajemy pierwsze zielone światło na wyjazd z tego miejsca goryczy i rozpaczy, trafiamy do… kolejnej kolejki. A potem do następnej. Kolejki czasem się rozdzielają, żeby później znowu połączyć. W międzyczasie dostajemy magiczną karteczkę. I jest to element kluczowy na przejściu granicznym polsko-ukraińskim. Nie masz karteczki = nie przejedziesz. Nie do końca wiemy do czego one służą, ale przynajmniej eliminują one kombinatorów, którzy jakimś cudem przemknęli się jednak poza kolejką.
Zabierają paszporty, po pewnym czasie dostajemy je z powrotem – standard. Możemy ruszać? Nie! Wszyscy stoją, Bóg wie czemu. Przy budce celników, tłoczy się mała grupa osób. Daniel wyczuwa w tym jakiś tajny podstęp i wysyła mnie na przeszpiegi.
Ja: Przepraszam, za czym kolejka ta stoi? – pytam kolejkowiczów.
Kolejka: Ma Pani tą małą karteczkę?
Ja: Mam.
Kolejka: A ile ma Pani na niej pieczątek?
Ja: Jedną.
Kolejka: No właśnie, a trzeba mieć dwie. Nas wracali spod samego ostaniuśkiego szlabanu, więc i tak ma Pani szczęście.
No ok, stoimy. Tylko okienko celnika zamknięte, nie wiadomo czy jest sens tam stać. Najbardziej zdezorientowani są niemieccy motocykliści, którzy nie mają pojęcia co się dzieje. W międzyczasie pocztą pantoflową dowiaduję się, że jeśli pierwszy raz wjeżdżamy tym samochodem na Ukrainę, to musimy mieć jeszcze ksero paszportu kierowcy i dowodu rejestracyjnego. W poszukiwaniu punktu ksero trafiam do podziemi jakiegoś obskurnego budynku. Tam miłe panie za 3 zł kopiują mi dokumenty (normalnie 2 zł, ale pani nie miała wydać, a czasu szkoda). Gdy dochodzę do budki, okazuje się, że ktoś jednak tam żyje. Co kilkanaście minut otwiera się okienko i można przekazać wszystkie papiery. I wreszcie nasza kolej.
Mamy już pieczątki, ale dalej nie jesteśmy pewni czy wszystkie, bo w sumie nikt nam o niczym nie mówi. Ale jedziemy dalej. Droga zupełnie pusta. Trafiamy na kolejny szlaban. Tam celnik zabiera od nas magiczną karteczkę i JUŻ jesteśmy na Ukrainie. Po 6 godzinach.
***
4 dni później.
Lwów nas oczarował, ale nieubłaganie nadchodzi czas powrotu. Nauczeni doświadczeniem, wybieramy inne przejście, tym razem w Medyce. Droga do granicy całkiem w porządku, jedzie się płynnie. I nagle 4 kilometry przed granicą sznur samochodów. Może do stacji benzynowych, które są tuż obok? Dalej przecież jest jeszcze miasteczko, a tam ruch już niewielki. Ale orientujemy się szybko w sytuacji i nie mając wyboru stajemy na końcu kolejki.
A kolejka oczywiście za karteczką! Jak dowiadujemy się od osób z terenów przygranicznych, które częściej przekraczają granicę, chodzi o to, żeby w wiosce nie było śmiecenia i awantur, bo te tu ponoć zdarzają się co chwila. A to jakaś stłuczka, a to ktoś na siłę próbuje wjechać w środek kolejki. Ale na to znaleziono już sposób – mniej więcej po jej środku stoi policjant, który spisuje numery rejestracyjne. Ot, taki komitet kolejkowy. Nasi nowi znajomi ostrzegają nas też przed zabieraniem do auta Ukraińców, którzy chcą w ten sposób ominąć równie zatłoczone przejście graniczne dla pieszych.
Po kilku godzinach, w następnej kolejce, zabierają nam karteczkę nr 1, ale w zamian dostajemy nową. I oczywiście… zabieramy Ukraińców. Celnik tak mocno nalega, że nie sposób mu odmówić (przekupiony?). Panowie są bez bagażu, więc fajek na kilogramy nie przewożą, ale Daniel na wszelki wypadek informuje, że będzie strzelał w razie problemów (chociaż nie wiem z czego, ha ha).
Obok widzimy jak na przejściu dla pieszych tłoczą się ludzie. Jest osobne przejście dla obywateli Unii i dla Ukraińców, ale obydwa są równie mocno oblegane. Przejścia są ogrodzone kratami, w związku z tym ludzie wyglądają jakby byli uwięzieni w klatkach. „Ech, widok jak w jakimś getcie” – wzdycha Daniel, a my mu przytakujemy.
Rozpoczynamy też pogawędkę z naszymi towarzyszami niedoli. Jak prawie każdy mieszkaniec pogranicza, mają swoje „interesy” w obydwu państwach. Teraz po polskiej stronie czeka na nich ciężarówka, którą koniecznie muszą przetransportować na nocnej zmianie celników.
– A co wieziecie Panowie? – dopytuje Daniel.
– A nic. Ta ciężarówka pusta jedzie – słyszy w odpowiedzi.
Ale cóż robić. Mówią, że średnie zarobki na Ukrainie wynoszą 100$ miesięcznie. Dopytujemy czy na pewno się nie przesłyszeliśmy, ale nie. „Dlatego trzeba się łapać każdej roboty” – twierdzą zgodnie. Często zwożą więc stare auta z Polski, takie za 2-3 tysiące złotych, by u siebie zarobić na nich od 150 do 200 $. Nasze stare Audi raczej się nie sprzeda, bo jeszcze trochę za młode. Jako kobieta pytam się o ceny ubrań, bo te ceny, które widziałam we Lwowie, nawet dla nas-Polaków, są wysokie (torebka za 1200 zł, żakiet za 600 zł). A oni na to, że przecież Ukrainki jeżdżą na zakupy do Polski. Bo taniej.
Czas mija miło na pogawędce, aż tu nagle (po kilku godzinach ;)) stajemy przy ostatniej bramce. Tam kontrola jest już bardziej szczegółowa, celnicy przeszukują walizki. Naszych nowych znajomych dopytują, czy mają pieniądze – taki przepis, muszą mieć gotówkę. Coś jest nie tak z ich paszportami, więc stoimy nieco dłużej niż przeciętnie. Ale ostatecznie po 6 godzinach opuszczamy granicę.
– Chyba byłoby lepiej, jakby już zupełnie otworzyli granicę (*Ukraińcy od niedawna nie muszą mieć wiz) – komentuje mocno rozgoryczony Daniel.
– E, lepiej nie. Ukraina musi dorosnąć do tego poziomu. Przecież my wam tu wszystko pokradniemy – odpowiedzieli zgodnie Ukraińcy.
***
Tekst opisuje naszą historię, w te konkretne dni, na tych konkretnych przejściach (i przy tych konkretnych zmianach celników). Jeśli macie inne doświadczenia – piszcie w komentarzach!