Gdy w wyszukiwarce słynnego „wujka Google” wpiszesz słowo „Myanmar” lub „Birma”, jako pierwsze pojawią się zdjęcia z Bagan. Natomiast w następnej kolejności zobaczysz fotografie tajemniczych rybaków, wiosłujących w charakterystyczny sposób. To mężczyźni z plemienia Intha zamieszkujący tereny wokół Inle Lake. Jezioro Inle to obecnie jedna z najbardziej popularnych atrakcji Mjanmy, miejsce do którego dociera chyba każdy turysta odwiedzający ten kraj. Czy warto?
Jak dostać się nad Jezioro Inle?
Dojazd nad Inle Lake nie sprawia większego problemu – prawie z każdego większego miasta kursują w tą stronę autokary. Turyści najczęściej przybywają tutaj z Baganu lub z Rangunu. Trzeba jednak pamiętać, że szuka się transportu do miejscowości Nyaungshwe, co nieco może mylić, bo część osób oczekuje nazwy „Inle Lake”.
Inną, bardzo popularną opcją, jest trekking z pobliskiego Kalaw, aż nad jezioro Inle. Organizują to agencje turystyczne, specjalizujące się w tego rodzaju wycieczkach. Przeważnie trekking trwa 3 dni, a duże bagaże są dowożone na miejsce przez organizatorów. Więcej o trekkingu w okolicach Kalaw przeczytacie >>tutaj<<
Dziwnym trafem, my wybraliśmy jedną z gorszych opcji – po zakończonym trekkingu wokół Kalaw, próbowaliśmy dostać się transportem publicznym nad jezioro Inle. Nasza wycieczka zakończyła się późnym popołudniem. Niestety, okazało się, że w tym czasie, znaleźć coś co jedzie w tamtym kierunku wcale nie jest takie proste. Wszystkie autobusy były przepełnione i nawet nie stawały w Kalaw. Jeśli już jakieś auto czy bus zatrzymywało się, to okazywało się, że dalej już nie jedzie. Na dodatek powstało pewne zamieszanie, bo miejscowi powiedzieli nam, że nie dostaniemy się tam bezpośrednio, tylko najpierw musimy jechać do innej miejscowości, gdzie jest duże centrum przesiadkowe.
Gdy już powoli zaczynało się ściemniać, po ponad godzinie stania na drodze, zdecydowaliśmy się na usługi taksówkarza. Na szczęście końcowa cena (23 000 kyatów) znacznie różniła się od tej początkowej, mocno zawyżonej i ostatecznie w podziale na 3 osoby nie wyszło tak dużo. Alternatywą był kolejny nocleg w Kalaw, a my chcieliśmy już ruszać dalej.
Nyaungshwe – nocleg
Miejscowość Nyaungshwe, jak już wcześniej wspomniałam, jest bazą wypadową nad jezioro Inle. Co ważne, za wjazd do strefy Inle Lake (i tym samym także do miasta), płaci się specjalną opłatę – 10$/os. Jest to nowość, wiemy, że osoby, które podróżowały jeszcze kilka lat temu nie zetknęły się z tym. Bilet, który otrzymuje się na wjeździe, warto ze sobą nosić na wypadek kontroli.
Same Nyaungshwe nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ma dobrze rozbudowaną bazę hotelową, dlatego nietrudno znaleźć tu nocleg. My zdecydowaliśmy się na Hotel Gold Star. Koszt to 11$ za noc przy pokoju 3-osobowym. Był to jeden z lepszych hoteli, w których nocowaliśmy w Birmie. Pokój i łazienka wyjątkowo czyste, śniadania różnorodne, miła obsługa. Standard wyższy niż przeciętny hotel w tym kraju. Nawet nie przeszkadzały nam jaszczurki, które ganiały po ścianach pokoju (swoją drogą nie wiem jakim cudem na 3 piętrze!?).
W miejscowości jest mnóstwo restauracji i knajp, które tylko czekają na przybycie turystów. W porównaniu np. do Mandalay, raczej trudno dostrzec w nich stołujących się miejscowych. My w swoich poszukiwaniach nawet nie musieliśmy odchodzić daleko od hotelu, bo mieliśmy pod nosem smaczną i tanią knajpkę Red Star. Standardowy obiad (kurczak z ryżem i warzywami) kosztował tam 2500 kyatów, a owocowe koktajle 1000 kyatów. Równie smacznie jada się w położonej niedaleko restauracji „Paw Paw”. Warto spróbować „Shan special salad”, sałatki charakterystycznej dla tych terenów.
To w Nyaungshwe szuka się też łódki (wraz z motorniczym), którą wypływa się na jezioro Inle. Program zwiedzania, o ile nie umówicie się inaczej, u każdego motorniczego jest w zasadzie taki sam. Dlatego nie ma co wierzyć zapewnieniom, że tylko jego wycieczka jest absolutnie wyjątkowa. Szukać w zasadzie nie trzeba, bo samozwańczy przewodnicy sami pojawiają się znikąd i proponują swoje usługi. Przed ostateczną decyzją warto najpierw zobaczyć jak wygląda łódka i porozmawiać chwilę z motorniczym, by zorientować się na ile sprawnie posługuje się angielskim. Cena podana na początku jest oczywiście mocno zawyżona, dlatego konieczne są negocjacje. My ostatecznie zapłaciliśmy 18 000 kyatów.
Rybak znad jeziora Inle – wyprawa po zdjęcie
Inle Lake i okolice są tak popularne z wielu powodów. Jednym z nich są malownicze krajobrazy, które rozciągają się wokół. Drugim zaś duże zróżnicowanie etniczne grup tam zamieszkujących. Są wśród nich przedstawiciele takich plemion jak: Shan, Pa-O, Kayah czy Taung Yo. Jednak najliczniejszą i najbardziej znaną grupą jest Intha, o której wspominaliśmy na początku.
Rybacy z wioski Intha stworzyli charakterystyczną technikę wiosłowania przy użyciu nogi. Do połowu używają dużych koszy, na głowie mają stożkowate kapelusze. To sprawia, że każdy chce mieć zdjęcie rybaka znad jeziora Inle. I to jest w zasadzie jeden z pierwszych widoków, który czeka na nas podczas wycieczki. Każdy łapie za aparat i stara się zrobić jak najlepsze ujęcie. „Rybacy” natychmiast to zauważają i zaczynają pozować. To całym przedstawieniu, nasz przewodnik dopływa do nich, a turysta nie ma wyjścia i musi zapłacić.
To nasze pierwsze tak negatywne doświadczenie w Myanmie (niestety nie ostatnie). W rzeczywistości rybacy, których spotykają wycieczki, nie zajmują się już połowem ryb, a turystyką. Oczywiście, gdzieś w oddali można zobaczyć tych „prawdziwych” rybaków, ale przewodnicy nie podpływają do nich na tyle blisko, by zrobić dobre zdjęcie.
Jezioro Inle – świątynie
Znając przewodniki i mając w pamięci rady znajomych, plan wycieczki można nieco modyfikować. Choć są oczywiście miejsca, z których rezygnować nie warto. Na pewno trzeba odwiedzić pagodę Phaung Daw Oo. W samym jej centrum znajduje się ołtarz z pięcioma posągami przedstawień Buddy. Ale ich widok może dziwić. Otóż przez lata wskutek nawarstwiania się płatków złotej folii, figury przybrały kształt małych kuleczek! Co ciekawe, mężczyźni (bo tylko oni mogą podejść tak blisko) cały czas przychodzą do ołtarza i naklejają kolejne płatki. Niecodzienny widok!
Innym często odwiedzanym tego typu miejscem jest klasztor Nga Hpe. Kiedyś „grasowały” tu wytresowane przez mnichów koty. Ich numerem popisowym był skok przez obręcze. Z tego powodu miejsce to zostało nazwane „klasztorem skaczącego kota”. Obecnie po kotach nie ma śladu, jednak wizyta tutaj nie jest czasem straconym, bo w świątyni znajdują się także zabytkowe przedstawienia Buddy.
Życie codzienne mieszkańców
To co najbardziej może zadziwiać to to, jak żyją mieszkańcy jeziora. Bo oprócz mieścin znajdujących się wokół, są też całe wioski stworzone na wodzie. Domy zostały umieszczone na wysokich, drewnianych palach. Często są niewielkie i składają się z jednej czy dwóch izb, jednak można dostrzec też większe budowle. Mimo tego dość skromnego wyglądu, we wsiach widać też słupy elektryczne oraz… anteny satelitarne.
Niezwykle ciekawie wyglądają pływające ogrody. Utworzono je na matach i pływają po powierzchni jeziora. W ten sposób hoduje się warzywa, owoce i kwiaty. Najczęściej można dostrzec paprykę, pomidory, ogórki i bataty.
Nieodłącznym elementem wycieczki jest odwiedzanie lokalnych rzemieślników. Można się przyjrzeć jak powstają poszczególne produkty, a także je zakupić. Niestety w większości zakładów ceny są mocno zawyżone. Choć trzeba przyznać, że nie brakuje chętnych – dla Amerykanów czy Anglików to nie są tak wysokie kwoty, dla nas nadal tak. Zauważyliśmy, że minimalna stawka to często 20$ (np. za szal).
Zwiedza się m. in. wioskę Kyaing Kan, gdzie tka się szaty z lotosowych nici. Przewodniczka mówi płynnie po angielsku i tłumaczy wszystkie etapy produkcji. Podobnie miejsce odwiedziliśmy już w Mandalay , ale i tak to wszystko robi na nas spore wrażenie. Motorniczy zabiera nas również do Nampan, gdzie wytwarza się cygara. Mają różne smaki, chętni mogą degustować. Wydaje nam się, że to jedyny sklep, gdzie ceny nie były zawyżone. Oprócz cygar można tam było kupić m. in. naczynia ceramiczne. Odwiedziliśmy też zakład, gdzie wytwarza się srebrną biżuterię.
Największe rozczarowanie
O ile wizyta we wspomnianych wyżej zakładach była jeszcze do przyjęcia, to zostaliśmy również zabrani do miejsca, z którego czym prędzej chcieliśmy uciec. Chodzi mianowicie o chatę, w której przebywają tzw. Kobiety – Długie Szyje.
Kobiety pochodzą z plemienia Padaung, gdzie panuje tradycja nakładania na szyje metalowych obręczy. Pierwsza z nich jest dodawana, gdy dziewczynka osiągnie 5 lat. Potem przez lata ubierane są kolejne. W efekcie kobieta nosi na swojej szyi kilka kilogramów. Fizycznie jej szyja nie wydłuża się, obniżają się za to obojczyki i deformuje klatka piersiowa. Często panuje też błędne przeświadczenie, że po zdjęciu ozdób kręgosłup nie wytrzyma.
Większość kobiet z plemienia Padaung uciekła z Birmy do Tajlandii w obawie przed wojskowym reżimem. W miejscu, które odwiedziliśmy przebywała tylko jedna „kobieta Długa Szyja”. Siedziała w kącie i tkała. Próbowała uśmiechać się do zdjęć, ale widać, że ten uśmiech był wymuszony. W porównaniu do innych warsztatów, tutaj nie było nawet przewodnika, który opowiedziałby cokolwiek o tym plemieniu. Na szafce ustawiono jedynie kartkę informującą, kiedy i ile obręczy kobieta musi w danym czasie na siebie założyć.
W zasadzie gdy tylko przeszliśmy próg tej chaty, mieliśmy chęć ją opuścić. Zrobiliśmy szybko zdjęcie, bardziej w celach dokumentacyjnych i ruszyliśmy dalej. Nasz motorniczy był mocno zaskoczony – według niego to największa atrakcja Inle Lake.
Odczarowujemy jezioro Inle
Wynajem łódki jest najprostszym i chyba najlepszym sposobem zwiedzania jeziora Inle. Ale nie jedynym. Dlatego kolejnego dnia postanowiliśmy wypożyczyć rowery i zwiedzać okolice sami.
Z wypożyczeniem nie było najmniejszego problemu. Koszt to 2000 kyatów za dzień. Rowery nie były może najlepszej jakości, ale dało się jechać.
Przejechaliśmy przez kilka pobliskich wsi, w każdej z nich odwiedziliśmy świątynie (monastyr Myathin Ten, pagoda w Nigyan Taungyon). Zadziwił nas panujący tam spokój. Po drodze prawie nie mijaliśmy turystów, a mieszkańcy patrzyli się na nas nieco dziwnie, choć życzliwie. Świątynie były puste, o wiele skromniejsze niż te na popularnych trasach. Niezwykły klimat!
Udało nam się dotrzeć do dość odległej jaskini Htetain. W jej wnętrzach znajdują się posągi Buddy. Zdawała się być opuszczona – nikt nie pilnuje wejścia, nie ma turystów, są odcinki, gdzie jest zupełnie ciemno. Niestety, droga, zwłaszcza pokonywana rowerem, ze względu na liczne wzniesienia, nie należy do najprostszych.
Tak powoli zwiedzając dotarliśmy do wsi Maing Thauk. Wiedzie do niej most o tej samej nazwie. Tam co prawda jest już więcej cudzoziemców i osób, które czekają by zarobić na nich trochę grosza, ale i tak jest przyjemnie. W trakcie spaceru po moście można podejrzeć m. in. pracę tutejszych rolników. Na końcu jest okazja skorzystać z krótkiej wycieczki łodzią po miasteczku. Koszt to 4000 kyatów za łódź. Podróż nie trwa specjalnie długo (ok. 20 minut), ale można dosłownie dotknąć wspomniane wcześniej pływające ogrody. O ile pierwszego dnia pływaliśmy bardziej wokół wiosek, tu wpływamy dosłownie w jej środek. Jako że nie ma tu raczej łodzi motorowych, a jedynie drewniane czółna, panuje tu niezwykła cisza.
Jezioro Inle – czy warto?
Inle Lake to niewątpliwie jedna z większych atrakcji Birmy. Położone w centralnej części kraju, powoduje, że jest na trasie praktycznie każdego turysty. I któż by nie chciał zdjęcia słynnego rybaka z plemienia Intha? To właśnie takie fotografie wygrywają konkursy i są podziwiane na całym świecie.
Wiele się czyta o komercjalizacji jeziora Inle. I mimo że już prawie każdy wie, jak wygląda zwiedzanie, nie da się od tego uciec. Wsiadając na łódkę jest się zależnym od motorniczego. Można korygować trasę, ale pewnie miejsca i tak trzeba odwiedzić, pewnie dlatego, że przewodnik ma z tego dodatkowe profity. I nawet jeśli przeczytasz, czy to na naszym blogu, czy na innym, jak to wszystko działa, nie unikniesz tego, jeżeli chcesz zobaczyć wszystko.
Nie zmienia to jednak faktu, że jezioro Inle to duża różnorodność, a same tereny są ciekawe i piękne. Dzięki wycieczce rowerami wokół jeziora mieliśmy szansę podpatrzeć jak wygląda „prawdziwe życie”, nie na pokaz. W poście, oprócz informacji praktycznych, staraliśmy się także zamieścić nasze odczucia oraz opisać jak w rzeczywistości wygląda zwiedzanie. Do Ciebie należy wybór czy odwiedzisz to miejsce czy nie.